W ramach noworocznych porządków... no dobra, żartuję. Żadnych porządków, tfu, psiamać. Po prostu przekopałem po raz n-ty swoje zbiory "Stolic" i wydobywam na światło dzienne koncepcje, opublikowane w dwóch numerach tygodnika: z 1961 oraz z 1974 roku.
Na początek trzy ujęcia futurystyczne z 1961 r.:
Miedziana
Srebrna
Emilia
A trzynaście lat później pojawił się totalny odlot:
Centrum Wschodnie na Pradze
Zachodnie Centrum
Kto idzie się bawić na Sylwestra, niech się bawi dobrze.
Korzystając z pięknej, zimowej słonecznej pogody, udałem się na pobliski Wawrzyszew celem zaśmiecenia kosmosu ilomaś tam pikselami, które po złożeniu w całość pokazywać będą śnieg, lód, kaczki i zielsko. Proszę:
W swoich przepastnych archiwach raz na jakiś czas udaje mi się odgrzebać ciekawostkę, o której wiem, że ją mam, ale nie zawsze wiem, gdzie jest ukryta. No i udało się. Znalazłem "Stolicę" z 1961 r. a w niej ogłoszenie wyników konkursu na pomnik Juliusza Słowackiego w Warszawie. Zdjęcia wykonał Zbyszko Siemaszko.
I nagroda - prof. Józef Kopczyński
II nagroda - Gustaw Zemła i Józef Niedźwiedzki/Niedźwiecki (proszę o korektę, różne źródła podają dwie wersje pisowni)
Wyróżnienie - Franciszek Strynkiewicz
Wyróżnienie - Jan Szczepkowski
Wyróżnienie - Wacław Kowalik
Jak wiadomo, ostatecznie żaden z projektów nie doczekał się realizacji. Zabrakło kasy. Po latach powrócono do idei wystawienia pomnika Słowackiemu, ale - całkowicie ignorując wyniki konkursu - ustawiono na placu Bankowym monument, będący powiększeniem kopii rzeźby Edwarda Wittiga z lat trzydziestych, przeznaczonej pierwotnie dla Lwowa. O pomniku Wittiga można poczytać i pooglądać go tutaj.
Skaldowie niechcący nagrali „St Anger”. Nie, nie mam tu na myśli mocy i nawalanki, natomiast dawno nie słyszałem tak obrzydliwej perkusji na płycie polskiej i zagranicznej. Brzmi, jakby ktoś walił tłuczkiem do mięsa w pusty garnek. Ale może od początku.
Poprzednia płyta Skaldów, „Harmonia świata” (2006), została wydana w sposób dość upokarzający, jak na artystów z takim stażem – wytwórnia zleciła grupie nagranie iluś tam piosenek, z czego bez konsultacji z zespołem dokonała wyboru, układu, okładki itp. Nie żeby płyta Skaldów miała wstrząsnąć krajowym rynkiem muzycznym, jednak artystom było chyba trochę przykro, szczególnie Konradowi Ratyńskiemu, którego kompozycje w ogóle zostały pominięte. Mimo to, moim zdaniem, „Harmonia świata” była dla fanów Skaldów - czekających na nowy materiał od „Nie domykajmy drzwi” z 1989 - tym, czego oczekiwali. Do takowych się zaliczam i z przyjemnością owego krążka słucham. Inna sprawa miała się początkowo z „Oddychać i kochać” – w każdym razie nie jest tak łatwo. Ale warto.
Nowa propozycja Skaldów jest inna nie tylko od poprzedniej, ale i większości dotychczasowych albumy grupy. Autorem wszystkich kompozycji jest Jacek Zieliński. Jest on także jedynym Skaldem, którego głos na płycie słychać - pozostali jedynie akompaniują i nie robią nawet chórków, co jest sporym, moim zdaniem, minusem tego i tak całkiem sympatycznego wydawnictwa. Słowa do wszystkich piosenek (z wyjątkiem jednej) napisał Leszek Aleksander Moczulski, który już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pisał m.in. dla Skaldów i Marka Grechuty. W składzie zespołu nie ma już wieloletniego perkusisty Jana Budziaszka – zastąpił go zięć Jacka Zielińskiego, Rafał Tarcholik (w grupie grają i śpiewają także córka i syn Jacka).
Plusem takich w pełni autorskich płyt jest niewątpliwie spójność repertuarowa. Niestety, nie da się przy tym uniknąć pewnej monotonii, szczególnie że „Oddychać i kochać” to aż szesnaście piosenek, w większości powolnych, balladowych, rozmarzonych, sentymentalnych - nawet bardzo ładnych, ale przyznam, że pierwsze przesłuchanie podziałało na mnie niezwykle usypiająco. Może gdyby zastąpić kilka ballad fragmentami bardziej skocznymi… fakt, że z każdym kolejnym przesłuchaniem „Oddychać i kochać” zyskuje. Nie ma tu wprawdzie typowego hitu w stylu „Z kopyta kulig rwie” czy „Prześliczna wiolonczelistka”, ale nie o przebój tu chodzi. Tych Skaldowie nagrali wystarczająco dużo (i akurat te najbardziej znane lubię najmniej). Nowy album Skaldów to propozycja wprawdzie spokojna, ale niezwykle melodyjna i - mimo trudnego „pierwszego razu” – wciągająca. Naturalnie, jest to płyta skierowana raczej do tych, którzy twórczość Skaldów znają i cenią - przypadkowy słuchacz, kojarzący trzy-cztery największe przeboje, raczej nie znajdzie na niej dla siebie niczego ciekawego.
Sporo na „Oddychać i kochać” góralszczyzny. Skaldowie nigdy nie ukrywali fascynacji folklorem z Tatr i na najnowszej płycie można posłuchać góralskich ech choćby w „Góry moje góry” (tytuł banalny, kompozycja wyśmienita, z dramatyczną partią gitary Jerzego Tarsińskiego) czy „Obszedłem ja góry” z motywem skrzypcowym niczym z przeglądu twórców muzyki ludowej. Jednak to nie folkowe nuty stanowią o charakterze tego wydawnictwa a wspaniałe, piękne melodie, które Jacek Zieliński stworzył na płytę, wydaną na jubileusz 45-lecia zespołu. Urokliwy „Anioł w miasteczku” z efektownym drugim głosem Gabrieli Zielińskiej-Tarcholik, walcujące „Pod żaglami gwiazd”, szubertowskie „Oddychać i kochać” czy finałowe „Drogom już czas dziękować” to utwory, które można by z powodzeniem grać w radiu i oczekiwać, że zyskają popularność. Nie zyskają – a na płycie jest takich perełek więcej. Jazzująca „Upaniszada” z dęciakami w roli głównej, rozmarzone „Gdzie anioł mówi dzień dobry” i sentymentalne, skrzypcowe „Dzień zaczyna się od ciebie” to Skaldowie w świetnej formie, z pasją wykonujący nowy materiał. Poza podstawowym instrumentarium odzywają się co jakiś czas na płycie wiolonczela i saksofon. Gdyby płytę udało się jeszcze lepiej wyprodukować, z pewnością można by było wydobyć więcej brzmieniowych smaczków, ale trzeba się cieszyć tym, co jest.
Od płyty odstrasza, niestety, grafika okładki, wyglądająca, jakby znudzony gimnazjalista bawił się podczas zajęć informatyki Paintem. Nieciekawe zdjęcia muzyków nałożone na górski pejzaż o zachodzie słońca, czcionka banalna i brzydka, że aż zęby bolą… i jeden fajny smaczek: na uwiecznionym wewnątrz wkładki pianinie, w miejscu gdzie zazwyczaj stawia się nuty, stoi oparta analogowa debiutancka płyta Skaldów. Mam taką samą w domu (pianina nie). Nie mam zamiaru naśmiewać się tu ze Skaldów, którzy mają swoje lata i być może nie jest dla nich najbardziej w życiu istotne czy okładka nowej płyty będzie bardziej czy mniej wypasiona (w końcu i tak sprzeda się niewiele), ale właściwie sposób dość amatorskiego wydania (od strony wizualnej i dźwiękowej) płyty takiej grupy jak Skaldowie to kolejne świadectwo degrengolady polskiego rynku muzycznego. W stacjach muzycznych można zobaczyć za ciężkie pieniądze zrealizowane teledyski jakichś pań z organami na wierzchu, stękających niczym podczas ataku zatwardzenia, co uchodzi za Wielką Sztukę, a zasłużeni dla rozrywki Skaldowie muszą skromnie wydawać nową płytę (o której i tak nikt nie wie) w niezależnych wytwórniach, po kosztach, bez rozgłosu medialnego.
Dobrze, rzucę nazwiskiem, bo mnie to irytuje – na promocję jednej płyty takiej na przykład Iwony Węgrowskiej/Gosi Andrzejewicz/Paulli poszło pewnie z miliard razy więcej kasy niż na ostatnie płyty braci Zielińskich. Teledyski, reklamy i wywiady w prasie, eksponowana półka w sklepie… I mimo iż nie dotyka mnie to personalnie, nie uważam tego za normalne. Żółć się ze mnie wylewa, trudno. Wesołych Świąt.
Dla wszystkich – śliczna kompozycja, wieńcząca nowe i mam nadzieję, że nie ostatnie dzieło Skaldów, „Drogom już czas dziękować”.